Kłopoty ze sprzedażą polskiego bydła do Unii
Weterynarze nie dają zgody na wywóz naszego bydła do Unii, bo nie ma pieniędzy w budżecie na przebadanie zwierząt. Hodowcy są skłonni sami zapłacić za badanie, ale na to też nie ma zgody.
Hodowcy bydła alarmują: po 1 maja nie mogą eksportować do Unii żywych zwierząt, bo weterynarze nie chcą wydawać im odpowiednich zaświadczeń. Hodowcy muszą więc sprzedawać bydło w kraju, chociaż ceny są tu nadal od 20 do 50 proc. niższe niż np. w Niemczech.
Wszystko z powodu choroby bydła zwanej białaczką. Unia dzieli kraje na wolne od tej choroby i takie, w których ona występuje. Tam gdzie choroba występuje, hodowcy zgodnie z unijną dyrektywą, by sprzedać żywe zwierzę, muszą poddać je dwukrotnie badaniom w ciągu 12 miesięcy.
Polska nie jest przez Unię uznana za wolną od tej choroby, bo występuje ona jeszcze w ok. 30 proc. stad. Tymczasem do 1 maja badano u nas zwierzęta tylko raz w roku i - na tej podstawie - jeśli w stadzie nie było chorych sztuk, uznawano je za wolne od białaczki i dawano zgodę na eksport.
Tuż po 1 maja większość weterynarzy nie zorientowała się w zmianie przepisów i z rozpędu nadal dawała zgodę na eksport. Teraz jednak przestali wydawać zaświadczenia, uważając, że złamaliby dyrektywę unijną. Hodowcy domagają się więc dodatkowych badań, ale na to nie ma w budżecie pieniędzy.
- To wszystko bzdura. Hodowcy, których stada nie są wolne od białaczki, po prostu sprawę przespali, a teraz podnoszą alarm - mówi dr Jan Śmiechowicz z głównego inspektoratu weterynarii. - Badać dwa razy muszą tylko ci, którzy mają stada chore, a reszta może spokojnie wysyłać zwierzęta do Unii.
Śmiechowicz przyznaje jednak, że na drugie badanie nie ma w budżecie pieniędzy. Nie ma też na ewentualny wykup chorych sztuk, co należy do obowiązku państwa (chociaż białaczka bydła nie przenosi się na ludzi i mięso zwierząt nadaje się do spożycia).
- Ktoś tu nie przeczytał unijnych przepisów. To nie my przespaliśmy sprawę, tylko weterynaria, bo mogła podobnie jak Hiszpanie załatwić okresy przejściowe w trakcie negocjacji z Unią - oburza się Bogdan Wiatr, jeden z większych hodowców w kraju, którego stado do tej pory było uznawane za wolne od białaczki, a teraz nie może wysyłać bydła do Unii.
Zakaz sprzedaży uderza najmocniej w hodowców z terenów przygranicznych, najbardziej zainteresowanych eksportem - koszty transportu zwierząt za Odrę są niewielkie, a ceny płacone przez rzeźnie niemieckie wyższe nawet o kilkaset złotych na sztuce. W rezultacie rolnicy z Lubuskiego jako pierwsi w kraju zaproponowali swojemu lekarzowi wojewódzkiemu, że pokryją koszty drugiego badania (ok. 5,5 zł od zwierzęcia). Ten zwrócił się o zgodę na odpłatne wykonanie takich badań do swojego zwierzchnika - głównego lekarza kraju Piotra Kołodzieja. Zgody jednak nie dostał.
Co prawda dr Kołodziej uznał takie badanie za "merytorycznie pożądane i uzasadnione", ale wyraził "wątpliwość co do ponoszenia kosztów przez osoby prywatne" i napisał, że nie może "zająć ostatecznego stanowiska".
- To jest rzeczywiście sytuacja skomplikowana od strony finansowej - mówi Tadeusz Woźniak, lubuski weterynarz. - To rząd polski powinien zapłacić za badanie, skoro choroba jest zwalczana z urzędu. Z drugiej strony musimy przecież pomóc hodowcom, dla których każdy dzień zwłoki oznacza straty finansowe.
W poniedziałek hodowcy z Lubuskiego mają wspólnie z weterynarzami zastanowić się nad rozwiązaniem tego problemu.
Hodowcy bydła alarmują: po 1 maja nie mogą eksportować do Unii żywych zwierząt, bo weterynarze nie chcą wydawać im odpowiednich zaświadczeń. Hodowcy muszą więc sprzedawać bydło w kraju, chociaż ceny są tu nadal od 20 do 50 proc. niższe niż np. w Niemczech.
Wszystko z powodu choroby bydła zwanej białaczką. Unia dzieli kraje na wolne od tej choroby i takie, w których ona występuje. Tam gdzie choroba występuje, hodowcy zgodnie z unijną dyrektywą, by sprzedać żywe zwierzę, muszą poddać je dwukrotnie badaniom w ciągu 12 miesięcy.
Polska nie jest przez Unię uznana za wolną od tej choroby, bo występuje ona jeszcze w ok. 30 proc. stad. Tymczasem do 1 maja badano u nas zwierzęta tylko raz w roku i - na tej podstawie - jeśli w stadzie nie było chorych sztuk, uznawano je za wolne od białaczki i dawano zgodę na eksport.
Tuż po 1 maja większość weterynarzy nie zorientowała się w zmianie przepisów i z rozpędu nadal dawała zgodę na eksport. Teraz jednak przestali wydawać zaświadczenia, uważając, że złamaliby dyrektywę unijną. Hodowcy domagają się więc dodatkowych badań, ale na to nie ma w budżecie pieniędzy.
- To wszystko bzdura. Hodowcy, których stada nie są wolne od białaczki, po prostu sprawę przespali, a teraz podnoszą alarm - mówi dr Jan Śmiechowicz z głównego inspektoratu weterynarii. - Badać dwa razy muszą tylko ci, którzy mają stada chore, a reszta może spokojnie wysyłać zwierzęta do Unii.
Śmiechowicz przyznaje jednak, że na drugie badanie nie ma w budżecie pieniędzy. Nie ma też na ewentualny wykup chorych sztuk, co należy do obowiązku państwa (chociaż białaczka bydła nie przenosi się na ludzi i mięso zwierząt nadaje się do spożycia).
- Ktoś tu nie przeczytał unijnych przepisów. To nie my przespaliśmy sprawę, tylko weterynaria, bo mogła podobnie jak Hiszpanie załatwić okresy przejściowe w trakcie negocjacji z Unią - oburza się Bogdan Wiatr, jeden z większych hodowców w kraju, którego stado do tej pory było uznawane za wolne od białaczki, a teraz nie może wysyłać bydła do Unii.
Zakaz sprzedaży uderza najmocniej w hodowców z terenów przygranicznych, najbardziej zainteresowanych eksportem - koszty transportu zwierząt za Odrę są niewielkie, a ceny płacone przez rzeźnie niemieckie wyższe nawet o kilkaset złotych na sztuce. W rezultacie rolnicy z Lubuskiego jako pierwsi w kraju zaproponowali swojemu lekarzowi wojewódzkiemu, że pokryją koszty drugiego badania (ok. 5,5 zł od zwierzęcia). Ten zwrócił się o zgodę na odpłatne wykonanie takich badań do swojego zwierzchnika - głównego lekarza kraju Piotra Kołodzieja. Zgody jednak nie dostał.
Co prawda dr Kołodziej uznał takie badanie za "merytorycznie pożądane i uzasadnione", ale wyraził "wątpliwość co do ponoszenia kosztów przez osoby prywatne" i napisał, że nie może "zająć ostatecznego stanowiska".
- To jest rzeczywiście sytuacja skomplikowana od strony finansowej - mówi Tadeusz Woźniak, lubuski weterynarz. - To rząd polski powinien zapłacić za badanie, skoro choroba jest zwalczana z urzędu. Z drugiej strony musimy przecież pomóc hodowcom, dla których każdy dzień zwłoki oznacza straty finansowe.
W poniedziałek hodowcy z Lubuskiego mają wspólnie z weterynarzami zastanowić się nad rozwiązaniem tego problemu.
Źródło: Gazeta Wyborcza