Protest weterynarzy nie zakłócił pracy ubojni
Protest lekarzy weterynarii, rozpoczęty w poniedziałek a kontynuowany wczoraj, nie zakłócił pracy małopolskich ubojni. Inspekcja weterynaryjna do badania mięsa wysłała bowiem lekarzy, którzy nie strajkowali. Nie wiadomo jednak, jak sytuacja potoczy się dalej, gdyż wczorajsze rozmowy wojewódzkiego lekarza weterynarii z protestującymi nie przyniosły efektów.
Od poniedziałku - jak już informowaliśmy - trwa akcja protestacyjna lekarzy weterynarii, którzy nie chcą badać ubitych w rzeźniach zwierząt. Strajkują, bo resort rolnictwa wydał rozporządzenie, w myśl którego mają być opłacani od ilości przepracowanych godzin (za każdą mieliby otrzymywać 41 zł brutto), a nie - jak dotąd - od liczby przebadanych sztuk. Lekarze twierdzą, że będą znacznie mniej zarabiać, a to z powodu podatków, które będą musieli odprowadzać.
Poniedziałkowe - kolejne już - rozmowy Ogólnopolskiego Porozumienia Stowarzyszeń Lekarzy Weterynarii Wolnej Praktyki z szefem resortu rolnictwa nie przyniosły efektu, zatem wczoraj lekarze kontynuowali protest, tzn. nie badali mięsa w ubojniach. W Małopolsce do pracy nie przystąpiła część lekarzy m.in. w powiatach limanowskim i nowotarskim. Dr Krzysztof Ankiewicz, wojewódzki lekarz weterynarii, zaznacza jednak, że zastąpili ich inni. Wszystkie ubojnie funkcjonowały więc normalnie.
Z naszych informacji wynika, że strajkujących lekarzy zastąpili na ogół młodzi absolwenci studiów weterynaryjnych. Jak długo będą w stanie zastępować starszych, doświadczonych kolegów po fachu? Czy zagwarantują, że na rynek trafi tylko dokładnie zbadane mięso?
Krzysztof Ankiewicz był wczoraj w Nowym Targu. Jednak rozmowy z przedstawicielami protestujących nie dały żadnych efektów. - Najprawdopodobniej akcja będzie więc kontynuowana - mówi Tomasz Klocek, lekarz weterynarii z Nowotarskiego.
Ankiewicz podkreśla, że nie jest stroną w sporze i nie chce komentować, kto - lekarze czy resort - ma rację. Zaznacza jednak, że honoraria dla badających mięso lekarzy pochodzą z pieniędzy wpłacanych do kasy powiatowej inspekcji weterynaryjnej przez ubojnie (muszą płacić za każdą ubitą sztukę).
Podniesienie wynagrodzeń za badanie mięsa musiałoby zatem skutkować zwiększeniem opłat, a przeciwko temu - w ocenie Krzysztofa Ankiewicza - gwałtownie zaprotestowałyby rzeźnie. Podwyżki stawek dla lekarzy zostałyby więc przerzucone na konsumentów - za mięso i wędliny musieliby zapłacić znacznie więcej, a to mogłoby doprowadzić np. do ograniczenia zakupów.
Pogląd ten potwierdzają właściciele ubojni. Mirosław Kojs, właściciel Zakładów Mięsnych w Jabłonce - ubite wczoraj sztuki były u niego badane przez młodych, przysłanych przez inspekcję weterynaryjną lekarzy - zauważa, że koszty surowca po naszym wstąpieniu do Unii wzrosły tak bardzo, że zakład funkcjonuje na granicy opłacalności, a musi jeszcze spłacać kredyty zaciągnięte na modernizację.
Podobnie wypowiada się Kazimierz Przychodzki, kierownik Zakładów Mięsnych "Sokołów" w Tarnowie (filia zakładu w Jarosławiu). - W obecnej sytuacji, w jakiej znalazła się branża mięsna, jesteśmy zainteresowani jak najmniejszymi opłatami - podkreśla.
Resort rolnictwa, jak też Państwowa Inspekcja Weterynaryjna nie dostrzegają, że protestującym lekarzom nie chodzi tylko o pieniądze, lecz także - jak podkreślają - o sposób traktowania ich w czasie rozmów z przedstawicielami rządu. Napięcie narasta od lat, zaś ostatnie dni są tego zwieńczeniem.
Lekarze weterynarii od dawna walczą o status zawodu - jak podkreślają - bardzo trudnego i odpowiedzialnego. Przypominają, że w 1998 r. pojawiło się rozporządzenie, w myśl którego stawki za pracę lekarzy weterynarii miały być podnoszone co roku w oparciu o wskaźnik inflacji. Jednak rozporządzenie weszło w życie w... 2002 r.
Szkoda, że sporu nie udało się załatwić ugodowo. Najprawdopodobniej więc dotychczasowi lekarze weterynarii zostaną zastąpieni przez młodszych kolegów. Jednak konflikt ten - wcześniej czy później - zapewne powróci.
Rynek mięsa w Polsce od lat jest niestabilny, ale jeszcze nigdy nie był tak rozchwiany jak w ostatnich miesiącach. Ceny skupu żywca, półtusz i gotowych wyrobów zmieniają się z dnia na dzień.
Wszystko zaczęło się na początku maja, od boomu na mięso wołowe. Zagraniczni kupcy brali wszystko, co można było przerobić na befsztyki - płacili nawet o 40 proc. więcej niż kupcy na krajowych targowiskach. Wkrótce w górę ruszyły ceny wieprzowiny. Mięso podrożało, bo akurat weszliśmy w tzw. świński dołek, czyli okres sezonowego spadku produkcji tuczników. Mniejszy popyt doprowadził do zwyżek cen.
Do niedawna, gdy nadchodził świński dołek, taniał drób, bo hodowcy natychmiast zwiększali produkcję brojlerów.
Mięso drobiowe i wieprzowina to dwa podstawowe składniki polskiego obiadu. Gdy jednego jest mniej, drugiego natychmiast zaczyna przybywać. W tym roku ten układ został zaburzony - drogie są zarówno kurczaki, jak i świnina. Najbardziej skoczyły ceny filetów drobiowych - w pewnym momencie za ich kilogram trzeba było zapłacić w sklepie nawet 18 zł. Teraz ceny nieco spadły, ale za piersi z kurczaka i tak płacimy znacznie więcej niż jeszcze kilka miesięcy temu.
Jednak pogoń za zyskiem zapędziła przetwórców mięsa w kozi róg. Ich wyroby przestały się sprzedawać, bowiem są za drogie, a i pogoda nie sprzyja w tym roku grillowaniu.
Z powodu zbyt wysokich cen spadła sprzedaż, nie tylko w kraju, ale także na rynki zagraniczne. Mięso z Polski przestało być konkurencyjne (po doliczeniu opłat za transport kosztuje niemal tyle samo, co produkty hodowców z innych krajów Unii Europejskiej). Półtusze i przetwory są za drogie także dla kontrahentów z Rosji i Ukrainy, którzy wolą sprowadzić towar np. z Brazylii.
Spadku cen można spodziewać się dopiero po żniwach. Tegoroczne zbiory będą znacznie lepsze niż przed rokiem i wiele wskazuje na to, że w konsekwencji potanieją pasze. To z kolei powinno doprowadzić do przeceny mięsa czerwonego i drobiu. Zdaniem specjalistów od rynku rolnego nie należy jednak robić sobie zbyt wielkich nadziei - producenci i handlowcy nie po to wywindowali ceny, żeby teraz je drastycznie obcinać.
Od poniedziałku - jak już informowaliśmy - trwa akcja protestacyjna lekarzy weterynarii, którzy nie chcą badać ubitych w rzeźniach zwierząt. Strajkują, bo resort rolnictwa wydał rozporządzenie, w myśl którego mają być opłacani od ilości przepracowanych godzin (za każdą mieliby otrzymywać 41 zł brutto), a nie - jak dotąd - od liczby przebadanych sztuk. Lekarze twierdzą, że będą znacznie mniej zarabiać, a to z powodu podatków, które będą musieli odprowadzać.
Poniedziałkowe - kolejne już - rozmowy Ogólnopolskiego Porozumienia Stowarzyszeń Lekarzy Weterynarii Wolnej Praktyki z szefem resortu rolnictwa nie przyniosły efektu, zatem wczoraj lekarze kontynuowali protest, tzn. nie badali mięsa w ubojniach. W Małopolsce do pracy nie przystąpiła część lekarzy m.in. w powiatach limanowskim i nowotarskim. Dr Krzysztof Ankiewicz, wojewódzki lekarz weterynarii, zaznacza jednak, że zastąpili ich inni. Wszystkie ubojnie funkcjonowały więc normalnie.
Z naszych informacji wynika, że strajkujących lekarzy zastąpili na ogół młodzi absolwenci studiów weterynaryjnych. Jak długo będą w stanie zastępować starszych, doświadczonych kolegów po fachu? Czy zagwarantują, że na rynek trafi tylko dokładnie zbadane mięso?
Krzysztof Ankiewicz był wczoraj w Nowym Targu. Jednak rozmowy z przedstawicielami protestujących nie dały żadnych efektów. - Najprawdopodobniej akcja będzie więc kontynuowana - mówi Tomasz Klocek, lekarz weterynarii z Nowotarskiego.
Ankiewicz podkreśla, że nie jest stroną w sporze i nie chce komentować, kto - lekarze czy resort - ma rację. Zaznacza jednak, że honoraria dla badających mięso lekarzy pochodzą z pieniędzy wpłacanych do kasy powiatowej inspekcji weterynaryjnej przez ubojnie (muszą płacić za każdą ubitą sztukę).
Podniesienie wynagrodzeń za badanie mięsa musiałoby zatem skutkować zwiększeniem opłat, a przeciwko temu - w ocenie Krzysztofa Ankiewicza - gwałtownie zaprotestowałyby rzeźnie. Podwyżki stawek dla lekarzy zostałyby więc przerzucone na konsumentów - za mięso i wędliny musieliby zapłacić znacznie więcej, a to mogłoby doprowadzić np. do ograniczenia zakupów.
Pogląd ten potwierdzają właściciele ubojni. Mirosław Kojs, właściciel Zakładów Mięsnych w Jabłonce - ubite wczoraj sztuki były u niego badane przez młodych, przysłanych przez inspekcję weterynaryjną lekarzy - zauważa, że koszty surowca po naszym wstąpieniu do Unii wzrosły tak bardzo, że zakład funkcjonuje na granicy opłacalności, a musi jeszcze spłacać kredyty zaciągnięte na modernizację.
Podobnie wypowiada się Kazimierz Przychodzki, kierownik Zakładów Mięsnych "Sokołów" w Tarnowie (filia zakładu w Jarosławiu). - W obecnej sytuacji, w jakiej znalazła się branża mięsna, jesteśmy zainteresowani jak najmniejszymi opłatami - podkreśla.
Resort rolnictwa, jak też Państwowa Inspekcja Weterynaryjna nie dostrzegają, że protestującym lekarzom nie chodzi tylko o pieniądze, lecz także - jak podkreślają - o sposób traktowania ich w czasie rozmów z przedstawicielami rządu. Napięcie narasta od lat, zaś ostatnie dni są tego zwieńczeniem.
Lekarze weterynarii od dawna walczą o status zawodu - jak podkreślają - bardzo trudnego i odpowiedzialnego. Przypominają, że w 1998 r. pojawiło się rozporządzenie, w myśl którego stawki za pracę lekarzy weterynarii miały być podnoszone co roku w oparciu o wskaźnik inflacji. Jednak rozporządzenie weszło w życie w... 2002 r.
Szkoda, że sporu nie udało się załatwić ugodowo. Najprawdopodobniej więc dotychczasowi lekarze weterynarii zostaną zastąpieni przez młodszych kolegów. Jednak konflikt ten - wcześniej czy później - zapewne powróci.
Rynek mięsa w Polsce od lat jest niestabilny, ale jeszcze nigdy nie był tak rozchwiany jak w ostatnich miesiącach. Ceny skupu żywca, półtusz i gotowych wyrobów zmieniają się z dnia na dzień.
Wszystko zaczęło się na początku maja, od boomu na mięso wołowe. Zagraniczni kupcy brali wszystko, co można było przerobić na befsztyki - płacili nawet o 40 proc. więcej niż kupcy na krajowych targowiskach. Wkrótce w górę ruszyły ceny wieprzowiny. Mięso podrożało, bo akurat weszliśmy w tzw. świński dołek, czyli okres sezonowego spadku produkcji tuczników. Mniejszy popyt doprowadził do zwyżek cen.
Do niedawna, gdy nadchodził świński dołek, taniał drób, bo hodowcy natychmiast zwiększali produkcję brojlerów.
Mięso drobiowe i wieprzowina to dwa podstawowe składniki polskiego obiadu. Gdy jednego jest mniej, drugiego natychmiast zaczyna przybywać. W tym roku ten układ został zaburzony - drogie są zarówno kurczaki, jak i świnina. Najbardziej skoczyły ceny filetów drobiowych - w pewnym momencie za ich kilogram trzeba było zapłacić w sklepie nawet 18 zł. Teraz ceny nieco spadły, ale za piersi z kurczaka i tak płacimy znacznie więcej niż jeszcze kilka miesięcy temu.
Jednak pogoń za zyskiem zapędziła przetwórców mięsa w kozi róg. Ich wyroby przestały się sprzedawać, bowiem są za drogie, a i pogoda nie sprzyja w tym roku grillowaniu.
Z powodu zbyt wysokich cen spadła sprzedaż, nie tylko w kraju, ale także na rynki zagraniczne. Mięso z Polski przestało być konkurencyjne (po doliczeniu opłat za transport kosztuje niemal tyle samo, co produkty hodowców z innych krajów Unii Europejskiej). Półtusze i przetwory są za drogie także dla kontrahentów z Rosji i Ukrainy, którzy wolą sprowadzić towar np. z Brazylii.
Spadku cen można spodziewać się dopiero po żniwach. Tegoroczne zbiory będą znacznie lepsze niż przed rokiem i wiele wskazuje na to, że w konsekwencji potanieją pasze. To z kolei powinno doprowadzić do przeceny mięsa czerwonego i drobiu. Zdaniem specjalistów od rynku rolnego nie należy jednak robić sobie zbyt wielkich nadziei - producenci i handlowcy nie po to wywindowali ceny, żeby teraz je drastycznie obcinać.
Źródło: Dziennik Polski