Rynek nie chce brudnego mięsa i mleka
Od 1 maja każdego dnia średnio jedna mleczarnia lub zakład mięsny, które otrzymały od Brukseli prawo do utrzymania produkcji żywności gorszej jakości, zapowiada z własnej inicjatywy stosowanie unijnych norm sanitarnych. Klienci nie chcą kupować "brudnych" produktów, a ich wytwórcom grozi bankructwo.
Komisja Europejska była wyrozumiała. Zgodziła się na zwolnienie 721 zakładów spożywczych ze stosowania europejskich wymogów czystości w niektórych przypadkach nawet do końca 2007 roku, choć pod warunkiem, że będą sprzedawały swoje produkty tylko na rynku krajowym.
Okazuje się, że taka ulga nie gwarantuje utrzymania firmy na rynku. Od momentu przystąpienia Polski do Unii już ponad 30 zakładów wystąpiło z własnej inicjatywy do inspekcji weterynaryjnej z wnioskiem o wpisanie na listę firm, które dostosowały się do wymogów Brukseli. Wiele innych negocjuje z bankami kredyty, aby szybko zainwestować w modernizację produkcji. - Przewidywałem, że tak będzie. Z punktu widzenia marketingu gorszej jakości produkty są na straconej pozycji - mówi Piotr Kołodziej, główny lekarz weterynarii.
Spór o pieczątkę
Przedsiębiorstwa objęte okresem przejściowym starały się przekonać Brukselę, aby zgodziła się na ukrywanie przed klientami faktu niestosowania się przez nie do unijnych wymogów. Ich wyroby miały być oznakowane czerwoną kwadratową pieczątką, na której nie byłoby dodatkowej informacji. David Byrne, komisarz ds. ochrony konsumentów, osobiście zadbał o to, aby tak nie było. W tym tygodniu zostanie ostatecznie przyjęty wzór pieczątki z napisem "produkt wyłącznie do sprzedaży na rynku krajowym". Pozostałe wyroby będą zaopatrzone w owalną, błękitną pieczęć uprawniającą do "sprzedaży na Jednolitym Rynku europejskim". To rozróżnienie może zniechęcić klientów do kupowania wyrobów gorszej jakości.
- Produkty mleczarskie niespełniające unijnych norm w handlu detalicznym nie są tańsze. Przeważnie są wytwarzane przez mniejsze zakłady, które nie mogą oszczędzić na dużej skali produkcji - wyjaśnia Marek Murawski, ekspert ds. integracji europejskiej w Krajowym Związku Spółdzielczości Mleczarskiej.
Zdaniem prezesa związku Stanisława Michalskiego innym problemem 144 mleczarni korzystających z okresu przejściowego jest odmowa zakładów spełniających już wymogi Brukseli skupowania od nich półproduktów, np. mleka w proszku. To oznacza zerwanie nieraz wieloletnich więzi kooperacyjnych.
Bez pomocy Brukseli
Podobny problem mają gospodarstwa dostarczające mleko: często w bezpośredniej okolicy nie ma już mleczarni, która godziłaby się na skup gorszej jakości produktu. A jeśli taki zakład się znajdzie, płaci mniej (około 60 groszy/litr) niż za dostawę mleka o europejskich parametrach jakości (1 zł). Dlatego liczba rolników, którzy nie dostosowali się do unijnym norm, szybko topnieje. Spośród 350 tys. gospodarstw, które dostarczają mleko na rynek, 80 procent otrzymało znak jakości "ekstra". Nie starają się o spełnienie unijnych norm już tylko starsi rolnicy, którzy mają kilka krów i wkrótce przejdą na renty.
Dodatkowym problemem jest pozbawienie zakładów mięsnych i mleczarni, które nie produkują według unijnych wymogów, takich form pomocy Brukseli, jak dopłaty do eksportu, do magazynowania czy subwencje na rozdawanie dzieciom w szkołach mleka. Zamykają się również przed nimi rynki eksportowe nie tylko państw "25", ale także krajów spoza Wspólnoty. Szczególnie bolesna była odmowa Rosji, w ślady której już wkrótce pójdą pozostałe kraje b. ZSRR.
Gorset "sprzedaży bezpośredniej"
W tej sytuacji producenci oczekują dodatkowych ustępstw polskich i unijnych władz. Mleczarnie wystąpiły o pomoc w produkcji serów dojrzewających ponad 2 miesiące, takich jak parmezan czy niektóre odmiany goudy i ementalskiego. Do ich wytworzenia, zgodnie z prawem unijnym, można wykorzystać mleko nieco gorszej jakości. Jednak szanse na masową sprzedaż takich serów w Polsce i za granicą są niewielkie.
1 maja blisko 1500 zakładów mięsnych przed zamknięciem uratowały unijne przepisy o "sprzedaży bezpośredniej". Przedsiębiorstwa, które wytwarzają mniej niż 4,5 - 7 (zależnie od rodzaju produkcji) ton mięsa tygodniowo i same rozprowadzają swoje produkty, mogą w Unii liczyć na ulgowe traktowanie. Dzięki temu, mimo zapowiedzi wiceministra rolnictwa Jerzego Pilarczyka, że w dniu przystąpienia do Unii zostanie zamkniętych przynajmniej tysiąc zakładów mięsnych, liczbę tę ograniczono do 193. Mleczarni, które musiały zaprzestać produkcji, było mniej - 15.
Jednak zakłady objęte systemem sprzedaży bezpośredniej duszą się w narzuconych im limitach. Ich moce produkcyjne są o wiele większe. Stanisław Ziemba, sekretarz zrzeszającego wielkie przedsiębiorstwa mięsne Związku Producentów i Eksporterów Mięsa, podejrzewa, że wiele z tych firm łamie narzucone im ograniczenia. Dzięki temu, jego zdaniem, nadal zapewniają one około 40 procent uboju i przerobu w kraju, podczas gdy nowoczesne zakłady, które zainwestowały ponad 4 mld zł w dostosowanie się do unijnych wymogów, wykorzystują tylko niewielką część swoich możliwości produkcyjnych.
Więcej: zdaniem Stanisława Ziemby importerzy niemieccy w poszukiwaniu tańszej polskiej wołowiny zaopatrują się również w przedsiębiorstwach, które nie mają unijnych certyfikatów sanitarnych i teoretycznie nie powinny sprzedawać poza krajem. Temu stanowczo zaprzecza Piotr Kołodziej. - Taki przemyt natychmiast wyłapałyby niemieckie służby sanitarne. Ciągle słyszę podobne plotki, jednak kiedy pytam o konkrety, nikt nie potrafi nic odpowiedzieć - mówi.
We wrześniu do Polski przyjeżdżają na kompleksową kontrolę sanitarną eksperci Komisji Europejskiej. Mogą nawet podjąć decyzję o zamknięciu zakładów łamiących unijne wymogi. To wykluczy je z doskonale rozwijającego się rynku. - Tylko w maju sprzedaż wołowiny do Unii wzrosła dwu-, a może nawet trzykrotnie - twierdzi Stanisław Ziemba.

Komisja Europejska była wyrozumiała. Zgodziła się na zwolnienie 721 zakładów spożywczych ze stosowania europejskich wymogów czystości w niektórych przypadkach nawet do końca 2007 roku, choć pod warunkiem, że będą sprzedawały swoje produkty tylko na rynku krajowym.
Okazuje się, że taka ulga nie gwarantuje utrzymania firmy na rynku. Od momentu przystąpienia Polski do Unii już ponad 30 zakładów wystąpiło z własnej inicjatywy do inspekcji weterynaryjnej z wnioskiem o wpisanie na listę firm, które dostosowały się do wymogów Brukseli. Wiele innych negocjuje z bankami kredyty, aby szybko zainwestować w modernizację produkcji. - Przewidywałem, że tak będzie. Z punktu widzenia marketingu gorszej jakości produkty są na straconej pozycji - mówi Piotr Kołodziej, główny lekarz weterynarii.
Spór o pieczątkę
Przedsiębiorstwa objęte okresem przejściowym starały się przekonać Brukselę, aby zgodziła się na ukrywanie przed klientami faktu niestosowania się przez nie do unijnych wymogów. Ich wyroby miały być oznakowane czerwoną kwadratową pieczątką, na której nie byłoby dodatkowej informacji. David Byrne, komisarz ds. ochrony konsumentów, osobiście zadbał o to, aby tak nie było. W tym tygodniu zostanie ostatecznie przyjęty wzór pieczątki z napisem "produkt wyłącznie do sprzedaży na rynku krajowym". Pozostałe wyroby będą zaopatrzone w owalną, błękitną pieczęć uprawniającą do "sprzedaży na Jednolitym Rynku europejskim". To rozróżnienie może zniechęcić klientów do kupowania wyrobów gorszej jakości.
- Produkty mleczarskie niespełniające unijnych norm w handlu detalicznym nie są tańsze. Przeważnie są wytwarzane przez mniejsze zakłady, które nie mogą oszczędzić na dużej skali produkcji - wyjaśnia Marek Murawski, ekspert ds. integracji europejskiej w Krajowym Związku Spółdzielczości Mleczarskiej.
Zdaniem prezesa związku Stanisława Michalskiego innym problemem 144 mleczarni korzystających z okresu przejściowego jest odmowa zakładów spełniających już wymogi Brukseli skupowania od nich półproduktów, np. mleka w proszku. To oznacza zerwanie nieraz wieloletnich więzi kooperacyjnych.
Bez pomocy Brukseli
Podobny problem mają gospodarstwa dostarczające mleko: często w bezpośredniej okolicy nie ma już mleczarni, która godziłaby się na skup gorszej jakości produktu. A jeśli taki zakład się znajdzie, płaci mniej (około 60 groszy/litr) niż za dostawę mleka o europejskich parametrach jakości (1 zł). Dlatego liczba rolników, którzy nie dostosowali się do unijnym norm, szybko topnieje. Spośród 350 tys. gospodarstw, które dostarczają mleko na rynek, 80 procent otrzymało znak jakości "ekstra". Nie starają się o spełnienie unijnych norm już tylko starsi rolnicy, którzy mają kilka krów i wkrótce przejdą na renty.
Dodatkowym problemem jest pozbawienie zakładów mięsnych i mleczarni, które nie produkują według unijnych wymogów, takich form pomocy Brukseli, jak dopłaty do eksportu, do magazynowania czy subwencje na rozdawanie dzieciom w szkołach mleka. Zamykają się również przed nimi rynki eksportowe nie tylko państw "25", ale także krajów spoza Wspólnoty. Szczególnie bolesna była odmowa Rosji, w ślady której już wkrótce pójdą pozostałe kraje b. ZSRR.
Gorset "sprzedaży bezpośredniej"
W tej sytuacji producenci oczekują dodatkowych ustępstw polskich i unijnych władz. Mleczarnie wystąpiły o pomoc w produkcji serów dojrzewających ponad 2 miesiące, takich jak parmezan czy niektóre odmiany goudy i ementalskiego. Do ich wytworzenia, zgodnie z prawem unijnym, można wykorzystać mleko nieco gorszej jakości. Jednak szanse na masową sprzedaż takich serów w Polsce i za granicą są niewielkie.
1 maja blisko 1500 zakładów mięsnych przed zamknięciem uratowały unijne przepisy o "sprzedaży bezpośredniej". Przedsiębiorstwa, które wytwarzają mniej niż 4,5 - 7 (zależnie od rodzaju produkcji) ton mięsa tygodniowo i same rozprowadzają swoje produkty, mogą w Unii liczyć na ulgowe traktowanie. Dzięki temu, mimo zapowiedzi wiceministra rolnictwa Jerzego Pilarczyka, że w dniu przystąpienia do Unii zostanie zamkniętych przynajmniej tysiąc zakładów mięsnych, liczbę tę ograniczono do 193. Mleczarni, które musiały zaprzestać produkcji, było mniej - 15.
Jednak zakłady objęte systemem sprzedaży bezpośredniej duszą się w narzuconych im limitach. Ich moce produkcyjne są o wiele większe. Stanisław Ziemba, sekretarz zrzeszającego wielkie przedsiębiorstwa mięsne Związku Producentów i Eksporterów Mięsa, podejrzewa, że wiele z tych firm łamie narzucone im ograniczenia. Dzięki temu, jego zdaniem, nadal zapewniają one około 40 procent uboju i przerobu w kraju, podczas gdy nowoczesne zakłady, które zainwestowały ponad 4 mld zł w dostosowanie się do unijnych wymogów, wykorzystują tylko niewielką część swoich możliwości produkcyjnych.
Więcej: zdaniem Stanisława Ziemby importerzy niemieccy w poszukiwaniu tańszej polskiej wołowiny zaopatrują się również w przedsiębiorstwach, które nie mają unijnych certyfikatów sanitarnych i teoretycznie nie powinny sprzedawać poza krajem. Temu stanowczo zaprzecza Piotr Kołodziej. - Taki przemyt natychmiast wyłapałyby niemieckie służby sanitarne. Ciągle słyszę podobne plotki, jednak kiedy pytam o konkrety, nikt nie potrafi nic odpowiedzieć - mówi.
We wrześniu do Polski przyjeżdżają na kompleksową kontrolę sanitarną eksperci Komisji Europejskiej. Mogą nawet podjąć decyzję o zamknięciu zakładów łamiących unijne wymogi. To wykluczy je z doskonale rozwijającego się rynku. - Tylko w maju sprzedaż wołowiny do Unii wzrosła dwu-, a może nawet trzykrotnie - twierdzi Stanisław Ziemba.

Źródło: Rzeczpospolita