Rolnictwo to nie skansen
Z Jimem Suttonem, ministrem rolnictwa, delegat ds. negocjacji handlowych Nowej Zelandii, o polityce rolnej rozmawiała Danuta Wasilewska.
Rz: Co doprowadziło do całkowitej liberalizacji nowozelandzkiego rolnictwa?
Jim Sutton: Fatalna sytuacja gospodarcza w połowie lat 80., kiedy trzeba było przeprowadzić dogłębną reformę finansów publicznych. Deficyt budżetowy wynosił wówczas 9 procent PKB, była wysoka inflacja, zamrożone ceny i płace, a kraj był zmuszony do pożyczania znacznych kwot za granicą, aby pokryć wydatki państwa. Doszło do tego, że nikt już nam nie chciał pożyczać, zresztą i tak nie byliśmy w stanie zwrócić pożyczonych pieniędzy. W tej sytuacji rozwiązanie musiało być drastyczne.
Zdewaluowaliśmy więc naszego dolara, zliberalizowaliśmy całkowicie sektor finansowy i przestaliśmy wypłacać jakiekolwiek subsydia. To był bardzo trudny okres przejściowy, ale udało się, a nasza gospodarka jest naprawdę w dobrej kondycji. W ubiegłym roku rozwijała się najszybciej wśród krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). W połowie lat 80. groziła nam recesja.
Rz: Co było natychmiastowym pierwszym efektem likwidacji subsydiów? Zgaduję, że rolnicy nie byli specjalnie szczęśliwi?
Bo rzeczywiście nie mieli powodów. Byli przekonani, że większość z nich zbankrutuje, bo przecież prowadzili jakieś kalkulacje, spłacali kredyty. Okazało się jednak, że tylko kilka farm zbankrutowało. Rząd na okres przejściowy zapewnił rolnikom tańsze kredyty, oprocentowane w wysokości połowy stopy rynkowej. Niektóre długi zostały umorzone, a ziemia rolna staniała.
Rolnicy zresztą w dalszym ciągu nie są zadowoleni. Zresztą nie ma na świecie kraju, w którym rolnicy mówią, że są zadowoleni. Zawsze na coś narzekają. Najczęściej na rząd.
Rz: Pan także był kiedyś farmerem. Co pan robił wtedy, kiedy doszło do liberalizacji gospodarki?
Byłem świeżo upieczonym członkiem parlamentu, ale jednocześnie jeszcze farmerem. I konsultowano się z nami w sprawie decyzji, zanim została powzięta. Ale to nie dlatego zrezygnowałem z uprawiania ziemi.
Rz: Ilu farmerów zdecydowało, że nie jest w stanie dalej pracować na roli?
Nowozelandczycy, jeśli już mają farmę, to chcą na niej pracować tak długo, jak to możliwe. Ogólnie jednak zrezygnowało z zawodu nie więcej niż 2 procent. Zatrudnili się w usługach, zwłaszcza w turystyce, ale na przykład i w IT. Teraz jednak coraz więcej wraca do pracy na roli. Według wstępnych prognoz mówiono początkowo, że nawet 10 procent odejdzie z rolnictwa, ale te przewidywania się nie sprawdziły.
Rz: Jakie podatki płacą rolnicy w Nowej Zelandii?
Takie jak inni zatrudnieni. Kiedy liberalizowaliśmy gospodarkę, jedną z najważniejszych reform była właśnie reforma podatków. Obniżyliśmy wtedy stawki PIT, a wprowadziliśmy VAT. Najwyższa stawka podatku od dochodów osobistych została obniżona z 66 procent do 33 procent. Podatki uległy generalnie obniżeniu, ale zbieraliśmy więcej pieniędzy.
Rz: Liberalizacja gospodarcza oznaczała również odejście od jakiegokolwiek wspierania eksportu. Mimo to Nowa Zelandia ma bardzo konkurencyjne ceny w eksporcie. Skąd się wziął ten sukces?
Producenci natychmiast przestawili swoją produkcję i zaczęli produkować to, co można sprzedać, bo jest popyt, a nie to, do czego państwo dopłaca. Rolnictwo jest specyficzną dziedziną gospodarki. Upływa sporo czasu, zanim przestanie się np. hodować krowy i zajmie hodowlą drobiu. Ale nasi farmerzy mają wyczucie biznesu, łatwo przyswajają nowe technologie. Ich doświadczenia w innowacyjności są teraz przenoszone do innych dziedzin gospodarki. Pojawiły się na przykład farmy, w których hodowano jelenie, szybko powstała cała specjalizacja produkcji dziczyzny. Wykorzystywano nie tylko mięso, ale i komponenty dla medycyny orientalnej.
Cały czas także się modernizują i stale monitorują rynek. W każdym razie skończyły się czasy, w których rolnicy próbowali swoje sprawy rozwiązać w parlamencie.
Rz: A czy zdarza się, że wychodzą na ulice?
Nie wychodzą. Jeśli są niezadowoleni, czytamy o tym w prasie. Więc wiem, że są niezadowoleni z obowiązkowych ubezpieczeń dla swoich pracowników, z tego, iż rząd ratyfikował protokół w Kioto, a Australia i Stany Zjednoczone tego nie zrobiły. Nie podoba im się, że zamierzamy zaostrzyć zasady w ochronie środowiska.
Rz: To dlaczego tak jest, że Nowa Zelandia zliberalizowała rolnictwo, ma sukcesy na światowych rynkach i żaden inny kraj nie wyciąga z tego wniosków?
Mamy tylko dowody, że u nas się to udało. I z pewnością można wyciągnąć wnioski dla innych krajów. Ale nie posunąłbym się do tego, że wszystkie kraje powinny zrobić to samo, co zrobiliśmy my. Nie ukrywam, że w całej naszej liberalizacji gospodarczej niektóre sprawy dzisiaj rozwiązalibyśmy inaczej.
Rz: Toczą się właśnie w ramach Światowej Organizacji Handlu negocjacje dotyczące liberalizacji handlu rolnego. Czy sądzi pan, że mogą się zakończyć sukcesem?
Nie natychmiast. Ale być może w średnim okresie, czyli za 10 - 15 lat. Decyzje, jakie trzeba podjąć, wcale nie są trudne z ekonomicznego punktu widzenia. Są natomiast bardzo trudne politycznie. Spójrzmy bowiem: kto jest największym oponentem liberalizacji w rolnictwie na świecie? Oczywiście Francuzi, Irlandczycy. Czyli ci, którzy otrzymywali zawsze najwięcej pieniędzy dzięki Wspólnej Polityce Rolnej.
Przecież liberalizacja nie przynosi gigantycznego wzrostu cen czy braków na rynku. A jest tak, że im kraj jest bogatszy, tym trudniej jest mu podjąć decyzje o zmianach. Czy Japończycy muszą mieć w środku miast ryżowe pola - skanseny i z tego powodu nakładać na import 1000-procentowe cła? Ale to już nie polityka, lecz religia.
Rz: Czy sądzi pan, że takie skanseny mają rację bytu?
Rolnictwo i rolnicy nie powinni nigdy być traktowani jak skanseny czy muzea. I rolnicy nie mogą być wykluczeni ze zmian w gospodarce. Oni także muszą się zmienić. Rolnictwo to dziedzina gospodarki. Dla pozostałych ludzi ważne jest, by produkcja rolna odbywała się z poszanowaniem zasad ochrony środowiska, a żywność była bezpieczna dla konsumentów.
Naturalnie dla niektórych rolników taka zmiana była bardzo trudna, ale niezbędna. Teraz w rolnictwie i przetwórstwie żywności jest zatrudnionych około 6 procent naszej siły roboczej i ludzie ci produkują ok. 16 procent naszego PKB. A ich udział w PKB zwiększył się znacznie, kiedy wycofaliśmy się z subsydiów. Przy tym wydajność w rolnictwie w ubiegłym roku wzrosła o 3,9 proc., a w całej gospodarce tylko o 1,9 proc.
Rz: Był pan w polskim gospodarstwie rolnym - u Wojciecha Malesy w Strumianach, w mazowieckiej gminie Baranów. Czym jego gospodarstwo różni się od nowozelandzkiego?
W Polsce przez część roku zwierzęta trzymane są pod dachem. U nas cały czas są na pastwiskach, tylko przez trzy miesiące zimowe ich się nie doi. Ale krowy pana Malesy są czyste, zadbane. U Malesów gospodarstwem musi zająć się więcej osób, gdy trzeba zwierzęta nakarmić- dla naszych potrzebne są dwie, trzy osoby, które je przygonią z pastwiska na dojenie. A klimat mamy surowy - w zimie minus 20 stopni Celsjusza. Natomiast stada w Nowej Zelandii są znacznie większe.
Rz: Co w takim razie pan - minister rolnictwa z najbardziej liberalnego kraju na świecie - robi w Polsce - kraju, który zabiega o jak najwyższe subsydia dla rolnictwa?
Unia Europejska jest naszym drugim co do wielkości partnerem handlowym i drugim pod względem rozmiarów rynkiem eksportowym. Polska będzie wkrótce jednym z najważniejszych i bardzo wpływowych krajów w Unii Europejskiej.
Może także znajdziemy tutaj większy rynek na nasze produkty. Nie wykluczam, że nasz przemysł przetwórczy zdecyduje się na jakieś inwestycje w Polsce. W przyszłym roku otwieramy w Warszawie ambasadę. Traktujemy więc stosunki z Polską bardzo poważnie.
Rz: Co doprowadziło do całkowitej liberalizacji nowozelandzkiego rolnictwa?
Jim Sutton: Fatalna sytuacja gospodarcza w połowie lat 80., kiedy trzeba było przeprowadzić dogłębną reformę finansów publicznych. Deficyt budżetowy wynosił wówczas 9 procent PKB, była wysoka inflacja, zamrożone ceny i płace, a kraj był zmuszony do pożyczania znacznych kwot za granicą, aby pokryć wydatki państwa. Doszło do tego, że nikt już nam nie chciał pożyczać, zresztą i tak nie byliśmy w stanie zwrócić pożyczonych pieniędzy. W tej sytuacji rozwiązanie musiało być drastyczne.
Zdewaluowaliśmy więc naszego dolara, zliberalizowaliśmy całkowicie sektor finansowy i przestaliśmy wypłacać jakiekolwiek subsydia. To był bardzo trudny okres przejściowy, ale udało się, a nasza gospodarka jest naprawdę w dobrej kondycji. W ubiegłym roku rozwijała się najszybciej wśród krajów Organizacji Współpracy Gospodarczej i Rozwoju (OECD). W połowie lat 80. groziła nam recesja.
Rz: Co było natychmiastowym pierwszym efektem likwidacji subsydiów? Zgaduję, że rolnicy nie byli specjalnie szczęśliwi?
Bo rzeczywiście nie mieli powodów. Byli przekonani, że większość z nich zbankrutuje, bo przecież prowadzili jakieś kalkulacje, spłacali kredyty. Okazało się jednak, że tylko kilka farm zbankrutowało. Rząd na okres przejściowy zapewnił rolnikom tańsze kredyty, oprocentowane w wysokości połowy stopy rynkowej. Niektóre długi zostały umorzone, a ziemia rolna staniała.
Rolnicy zresztą w dalszym ciągu nie są zadowoleni. Zresztą nie ma na świecie kraju, w którym rolnicy mówią, że są zadowoleni. Zawsze na coś narzekają. Najczęściej na rząd.
Rz: Pan także był kiedyś farmerem. Co pan robił wtedy, kiedy doszło do liberalizacji gospodarki?
Byłem świeżo upieczonym członkiem parlamentu, ale jednocześnie jeszcze farmerem. I konsultowano się z nami w sprawie decyzji, zanim została powzięta. Ale to nie dlatego zrezygnowałem z uprawiania ziemi.
Rz: Ilu farmerów zdecydowało, że nie jest w stanie dalej pracować na roli?
Nowozelandczycy, jeśli już mają farmę, to chcą na niej pracować tak długo, jak to możliwe. Ogólnie jednak zrezygnowało z zawodu nie więcej niż 2 procent. Zatrudnili się w usługach, zwłaszcza w turystyce, ale na przykład i w IT. Teraz jednak coraz więcej wraca do pracy na roli. Według wstępnych prognoz mówiono początkowo, że nawet 10 procent odejdzie z rolnictwa, ale te przewidywania się nie sprawdziły.
Rz: Jakie podatki płacą rolnicy w Nowej Zelandii?
Takie jak inni zatrudnieni. Kiedy liberalizowaliśmy gospodarkę, jedną z najważniejszych reform była właśnie reforma podatków. Obniżyliśmy wtedy stawki PIT, a wprowadziliśmy VAT. Najwyższa stawka podatku od dochodów osobistych została obniżona z 66 procent do 33 procent. Podatki uległy generalnie obniżeniu, ale zbieraliśmy więcej pieniędzy.
Rz: Liberalizacja gospodarcza oznaczała również odejście od jakiegokolwiek wspierania eksportu. Mimo to Nowa Zelandia ma bardzo konkurencyjne ceny w eksporcie. Skąd się wziął ten sukces?
Producenci natychmiast przestawili swoją produkcję i zaczęli produkować to, co można sprzedać, bo jest popyt, a nie to, do czego państwo dopłaca. Rolnictwo jest specyficzną dziedziną gospodarki. Upływa sporo czasu, zanim przestanie się np. hodować krowy i zajmie hodowlą drobiu. Ale nasi farmerzy mają wyczucie biznesu, łatwo przyswajają nowe technologie. Ich doświadczenia w innowacyjności są teraz przenoszone do innych dziedzin gospodarki. Pojawiły się na przykład farmy, w których hodowano jelenie, szybko powstała cała specjalizacja produkcji dziczyzny. Wykorzystywano nie tylko mięso, ale i komponenty dla medycyny orientalnej.
Cały czas także się modernizują i stale monitorują rynek. W każdym razie skończyły się czasy, w których rolnicy próbowali swoje sprawy rozwiązać w parlamencie.
Rz: A czy zdarza się, że wychodzą na ulice?
Nie wychodzą. Jeśli są niezadowoleni, czytamy o tym w prasie. Więc wiem, że są niezadowoleni z obowiązkowych ubezpieczeń dla swoich pracowników, z tego, iż rząd ratyfikował protokół w Kioto, a Australia i Stany Zjednoczone tego nie zrobiły. Nie podoba im się, że zamierzamy zaostrzyć zasady w ochronie środowiska.
Rz: To dlaczego tak jest, że Nowa Zelandia zliberalizowała rolnictwo, ma sukcesy na światowych rynkach i żaden inny kraj nie wyciąga z tego wniosków?
Mamy tylko dowody, że u nas się to udało. I z pewnością można wyciągnąć wnioski dla innych krajów. Ale nie posunąłbym się do tego, że wszystkie kraje powinny zrobić to samo, co zrobiliśmy my. Nie ukrywam, że w całej naszej liberalizacji gospodarczej niektóre sprawy dzisiaj rozwiązalibyśmy inaczej.
Rz: Toczą się właśnie w ramach Światowej Organizacji Handlu negocjacje dotyczące liberalizacji handlu rolnego. Czy sądzi pan, że mogą się zakończyć sukcesem?
Nie natychmiast. Ale być może w średnim okresie, czyli za 10 - 15 lat. Decyzje, jakie trzeba podjąć, wcale nie są trudne z ekonomicznego punktu widzenia. Są natomiast bardzo trudne politycznie. Spójrzmy bowiem: kto jest największym oponentem liberalizacji w rolnictwie na świecie? Oczywiście Francuzi, Irlandczycy. Czyli ci, którzy otrzymywali zawsze najwięcej pieniędzy dzięki Wspólnej Polityce Rolnej.
Przecież liberalizacja nie przynosi gigantycznego wzrostu cen czy braków na rynku. A jest tak, że im kraj jest bogatszy, tym trudniej jest mu podjąć decyzje o zmianach. Czy Japończycy muszą mieć w środku miast ryżowe pola - skanseny i z tego powodu nakładać na import 1000-procentowe cła? Ale to już nie polityka, lecz religia.
Rz: Czy sądzi pan, że takie skanseny mają rację bytu?
Rolnictwo i rolnicy nie powinni nigdy być traktowani jak skanseny czy muzea. I rolnicy nie mogą być wykluczeni ze zmian w gospodarce. Oni także muszą się zmienić. Rolnictwo to dziedzina gospodarki. Dla pozostałych ludzi ważne jest, by produkcja rolna odbywała się z poszanowaniem zasad ochrony środowiska, a żywność była bezpieczna dla konsumentów.
Naturalnie dla niektórych rolników taka zmiana była bardzo trudna, ale niezbędna. Teraz w rolnictwie i przetwórstwie żywności jest zatrudnionych około 6 procent naszej siły roboczej i ludzie ci produkują ok. 16 procent naszego PKB. A ich udział w PKB zwiększył się znacznie, kiedy wycofaliśmy się z subsydiów. Przy tym wydajność w rolnictwie w ubiegłym roku wzrosła o 3,9 proc., a w całej gospodarce tylko o 1,9 proc.
Rz: Był pan w polskim gospodarstwie rolnym - u Wojciecha Malesy w Strumianach, w mazowieckiej gminie Baranów. Czym jego gospodarstwo różni się od nowozelandzkiego?
W Polsce przez część roku zwierzęta trzymane są pod dachem. U nas cały czas są na pastwiskach, tylko przez trzy miesiące zimowe ich się nie doi. Ale krowy pana Malesy są czyste, zadbane. U Malesów gospodarstwem musi zająć się więcej osób, gdy trzeba zwierzęta nakarmić- dla naszych potrzebne są dwie, trzy osoby, które je przygonią z pastwiska na dojenie. A klimat mamy surowy - w zimie minus 20 stopni Celsjusza. Natomiast stada w Nowej Zelandii są znacznie większe.
Rz: Co w takim razie pan - minister rolnictwa z najbardziej liberalnego kraju na świecie - robi w Polsce - kraju, który zabiega o jak najwyższe subsydia dla rolnictwa?
Unia Europejska jest naszym drugim co do wielkości partnerem handlowym i drugim pod względem rozmiarów rynkiem eksportowym. Polska będzie wkrótce jednym z najważniejszych i bardzo wpływowych krajów w Unii Europejskiej.
Może także znajdziemy tutaj większy rynek na nasze produkty. Nie wykluczam, że nasz przemysł przetwórczy zdecyduje się na jakieś inwestycje w Polsce. W przyszłym roku otwieramy w Warszawie ambasadę. Traktujemy więc stosunki z Polską bardzo poważnie.
Źródło: Rzeczpospolita
Powrót do aktualności