Polska-Rosja: eksport to za mało
Kilkudziesięciu polskich biznesmenów wraz z wicepremierem Jarosławem Kalinowskim będzie dziś w Moskwie na konferencji pt. "Polska-Rosja: nowe możliwości współpracy w kompleksie rolno-przemysłowym". Potem odbędą się warsztaty biznesowe, gdzie polscy przedsiębiorcy będą przekonywali rosyjskich do swojej oferty handlowej.
Sytuacja nie jest dla nas korzystna. Jesteśmy spóźnieni co najmniej o kilka lat. Po kryzysie rosyjskim 1998 r. nastąpiło załamanie polskiego eksportu artykułów rolno-spożywczych. Jego wielkość spadała z roku na rok - i to nawet wówczas, kiedy Rosja zaczynała otrząsać się z kryzysu. W 2000 roku - jak wynika z oficjalnych informacji - udział żywności i artykułów rolno-spożywczych zmalał w polskim eksporcie do Rosji o 12 proc., a rok później o kolejnych 6,6 proc. Jego wartość w stosunku do 2000 r. zmalała do 220,3 mln USD, tj. o 16 mln USD. W tym roku jest już lepiej. W I półroczu 2002 r. sprzedaliśmy do Rosji artykuły rolno-spożywcze o łącznej wartości 165,4 mln USD, tj. o 47,4 mln więcej niż w podobnym okresie roku poprzedniego. Taka poprawa oczywiście cieszy, ale w stosunku do rekordowego 1997 r., kiedy to żywność i artykuły rolno-spożywcze stanowiły ponad 40 proc. polskiego eksportu do Rosji (znacznie większego niż obecnie), to ciągle jeszcze niewiele.
Okres z przeszłości
Z tamtego czasu przetrwał mit o wielkim i głodnym rynku rosyjskim, na którym można sprzedać wszystko - ziemniaki i jabłka, nadwyżki polskiej wieprzowiny, wołowiny i zboża, a także wszelkiego rodzaju przetwory owocowo-warzywne, wędliny oraz słodycze. Najlepiej, oczywiście, "za gaz" - jak Bartimpex Aleksandra Gudzowatego. Jest tylko jeden warunek: państwo musi w tym pomóc i wytargować u Rosjan wielkie otwarcie ich rynku dla polskich towarów.
Rzeczywistość jest inna. To prawda, że do kryzysu rosyjskiego z 1998 r (w latach sztucznie zaniżanego kursu dolara do rubla) - Rosjanom bardziej opłacało się importować, niż produkować u siebie; wszystko - poczynając od zapałek, a na maśle, jogurtach i wędlinach kończąc. Tamten okres już dawno należy do przeszłości. Jeśli kiedyś, w dowolnym rosyjskim sklepie - a zwłaszcza w tych lepszych, droższych - dominowały towary importowane, obecnie są to w 90 proc. artykuły produkcji rosyjskiej. I nawet jeśli sprzedawane są pod światowymi markami, jak jogurty Danone, to wytwarza się je już w Rosji. Podobnie jest z wyrobami mięsnymi. Kiedyś większość pochodziła z zagranicy. Teraz większość jest produkowana na miejscu. Co więcej, reklamuje się ją jako "otieczestwiennuju" - tj. krajową produkcję - a więc lepszą i świeższą.
W sumie niewiele
Czy z tego wynika, że nie mamy już szans? - Nieprawda. Kilka firm polskich utrzymało się na rosyjskim rynku rolno-spożywczym i ma się dobrze. Tradycyjnie - sądząc po tym, co widać w rosyjskich sklepach - swoją pozycję zachowały mrożonki Horteksu. W Moskwie prawdziwym monopolistą na rynku przypraw jest polski Kamis. Do niedawna, w każdym lepszym sklepie moskiewskim można też było kupić polskie ogórki kiszone i konserwowe, także grzyby marynowane oraz kilka rodzajów konfitur i dżemów. Według informacji pionu ekonomicznego naszej ambasady w Moskwie, dobrze radzą też sobie w Rosji takie wielkie, polskie firmy, jak: Agropol, Animex, Polser, a także Bakoma oraz Prima (jabłka i owoce). W sumie niewiele. W moskiewskich sklepach częściej i łatwiej spotkać jabłka importowane np. z Chile, niż te, które oferuje nasza Prima.
Jak sprzedać polskie
Pytanie więc, co zrobić, aby było lepiej? Dziś radzić będą o tym uczestnicy polsko-rosyjskiej konferencji, ale na kilka kwestii warto zwrócić uwagę. Po pierwsze - trzeba mieć świadomość, że wchodząc na rosyjski rynek artykułów rolno-spożywczych, będziemy musieli konkurować nie tylko z producentami miejscowymi, ale także z firmami zachodnimi, zresztą - podobnie jaki i w Polsce - często będącymi udziałowcami w tych pierwszych. Taka rywalizacja, bez odpowiednich środków na promocję, kredyty kupieckie itp. - a więc tego, czego brak stanowi stałą bolączkę naszych kontaktów handlowych z Rosją - jest nieomal z góry skazana na niepowodzenie. Samo hasło "dobre, bo polskie" nic tu nie pomoże, bo Rosjanie mają swoje.
Po drugie - nie można ograniczać się tylko do eksportu, realizowanego na zasadzie, często jeszcze, niestety, pokutującego hasła "sprzedać, co się da i do domu".
W Moskwie kompetentny analityk jednego z miejscowych banków podał mi taki oto przykład: niemieckie firmy zainwestowały w rosyjskie zakłady przetwórstwa mięsnego. Technologia jest również niemiecka. I okazało się, że rosyjski surowiec nie dotrzymuje surowych standardów technologicznych, a więc i mięso trzeba teraz sprowadzać z Niemiec. Może byłby to pomysł dla polskich producentów i inwestorów, zastanawiających się, jak sprzedać polskie nadwyżki mięsa.
Sytuacja nie jest dla nas korzystna. Jesteśmy spóźnieni co najmniej o kilka lat. Po kryzysie rosyjskim 1998 r. nastąpiło załamanie polskiego eksportu artykułów rolno-spożywczych. Jego wielkość spadała z roku na rok - i to nawet wówczas, kiedy Rosja zaczynała otrząsać się z kryzysu. W 2000 roku - jak wynika z oficjalnych informacji - udział żywności i artykułów rolno-spożywczych zmalał w polskim eksporcie do Rosji o 12 proc., a rok później o kolejnych 6,6 proc. Jego wartość w stosunku do 2000 r. zmalała do 220,3 mln USD, tj. o 16 mln USD. W tym roku jest już lepiej. W I półroczu 2002 r. sprzedaliśmy do Rosji artykuły rolno-spożywcze o łącznej wartości 165,4 mln USD, tj. o 47,4 mln więcej niż w podobnym okresie roku poprzedniego. Taka poprawa oczywiście cieszy, ale w stosunku do rekordowego 1997 r., kiedy to żywność i artykuły rolno-spożywcze stanowiły ponad 40 proc. polskiego eksportu do Rosji (znacznie większego niż obecnie), to ciągle jeszcze niewiele.
Okres z przeszłości
Z tamtego czasu przetrwał mit o wielkim i głodnym rynku rosyjskim, na którym można sprzedać wszystko - ziemniaki i jabłka, nadwyżki polskiej wieprzowiny, wołowiny i zboża, a także wszelkiego rodzaju przetwory owocowo-warzywne, wędliny oraz słodycze. Najlepiej, oczywiście, "za gaz" - jak Bartimpex Aleksandra Gudzowatego. Jest tylko jeden warunek: państwo musi w tym pomóc i wytargować u Rosjan wielkie otwarcie ich rynku dla polskich towarów.
Rzeczywistość jest inna. To prawda, że do kryzysu rosyjskiego z 1998 r (w latach sztucznie zaniżanego kursu dolara do rubla) - Rosjanom bardziej opłacało się importować, niż produkować u siebie; wszystko - poczynając od zapałek, a na maśle, jogurtach i wędlinach kończąc. Tamten okres już dawno należy do przeszłości. Jeśli kiedyś, w dowolnym rosyjskim sklepie - a zwłaszcza w tych lepszych, droższych - dominowały towary importowane, obecnie są to w 90 proc. artykuły produkcji rosyjskiej. I nawet jeśli sprzedawane są pod światowymi markami, jak jogurty Danone, to wytwarza się je już w Rosji. Podobnie jest z wyrobami mięsnymi. Kiedyś większość pochodziła z zagranicy. Teraz większość jest produkowana na miejscu. Co więcej, reklamuje się ją jako "otieczestwiennuju" - tj. krajową produkcję - a więc lepszą i świeższą.
W sumie niewiele
Czy z tego wynika, że nie mamy już szans? - Nieprawda. Kilka firm polskich utrzymało się na rosyjskim rynku rolno-spożywczym i ma się dobrze. Tradycyjnie - sądząc po tym, co widać w rosyjskich sklepach - swoją pozycję zachowały mrożonki Horteksu. W Moskwie prawdziwym monopolistą na rynku przypraw jest polski Kamis. Do niedawna, w każdym lepszym sklepie moskiewskim można też było kupić polskie ogórki kiszone i konserwowe, także grzyby marynowane oraz kilka rodzajów konfitur i dżemów. Według informacji pionu ekonomicznego naszej ambasady w Moskwie, dobrze radzą też sobie w Rosji takie wielkie, polskie firmy, jak: Agropol, Animex, Polser, a także Bakoma oraz Prima (jabłka i owoce). W sumie niewiele. W moskiewskich sklepach częściej i łatwiej spotkać jabłka importowane np. z Chile, niż te, które oferuje nasza Prima.
Jak sprzedać polskie
Pytanie więc, co zrobić, aby było lepiej? Dziś radzić będą o tym uczestnicy polsko-rosyjskiej konferencji, ale na kilka kwestii warto zwrócić uwagę. Po pierwsze - trzeba mieć świadomość, że wchodząc na rosyjski rynek artykułów rolno-spożywczych, będziemy musieli konkurować nie tylko z producentami miejscowymi, ale także z firmami zachodnimi, zresztą - podobnie jaki i w Polsce - często będącymi udziałowcami w tych pierwszych. Taka rywalizacja, bez odpowiednich środków na promocję, kredyty kupieckie itp. - a więc tego, czego brak stanowi stałą bolączkę naszych kontaktów handlowych z Rosją - jest nieomal z góry skazana na niepowodzenie. Samo hasło "dobre, bo polskie" nic tu nie pomoże, bo Rosjanie mają swoje.
Po drugie - nie można ograniczać się tylko do eksportu, realizowanego na zasadzie, często jeszcze, niestety, pokutującego hasła "sprzedać, co się da i do domu".
W Moskwie kompetentny analityk jednego z miejscowych banków podał mi taki oto przykład: niemieckie firmy zainwestowały w rosyjskie zakłady przetwórstwa mięsnego. Technologia jest również niemiecka. I okazało się, że rosyjski surowiec nie dotrzymuje surowych standardów technologicznych, a więc i mięso trzeba teraz sprowadzać z Niemiec. Może byłby to pomysł dla polskich producentów i inwestorów, zastanawiających się, jak sprzedać polskie nadwyżki mięsa.
Źródło: Rzeczpospolita
Powrót do aktualności