Firma Balcerzak gotowa do konkurencji na unijnym rynku
Gdyby już jutro miały zostać otwarte granice między Polską a Unią Europejską - czy bardzo by się Pan tego obawiał?
To moje marzenie. Po 12 latach wolnego rynku, po latach inwestycji w kadrę, technologię, wyposażenie, po zdobyciu rynku, certyfikatów dla firmy Balcerzak - byłoby to dla naszych zakładów fantastyczne wydarzenie. Czekamy na ten dzień, w którym zacznie się wolny przepływ towarów i dojdzie do konfrontacji jakości naszych produktów z produktami z krajów Unii. Nie boję się tego. Potwierdza to nasza obecność na rynkach: niemieckim, włoskim, francuskim, belgijskim, szwedzkim. Robimy właśnie pierwsze próby eksportowania naszych towarów do Finlandii. Nie było jednak jeszcze prawdziwej i uczciwej konfrontacji. Ciągle słyszę, że będzie ogromne wsparcie eksportowe. Tymczasem tak naprawdę, producent walczący o tamten rynek jest sam.
Jakie są koszty takiej walki?
Ogromne. Od państwa otrzymuję część zwrotu kosztów udziału w zagranicznych targach. Ale jako producent twierdzę, że zdobycie certyfikatów ISO i certyfikatów upoważniających do eksportu na teren UE jest bardzo kosztowne. Wszystkie moje trzy zakłady je posiadają - rzeźnia, która ma zdolność uboju 1000 świń dziennie, zakład rozbioru i wykrawania mięsa czerwonego oraz zakład przetwórczy, który przetwarza mięso drobiowe i czerwone.
Sądzi więc Pan, że Pana firma ma szanse w tej konfrontacji?
Z całą pewnością. Nasz eksport do Unii od dwóch lat rośnie. W tym roku zapewne będzie o 50 procent większy niż w roku 2001.
I te wszystkie samochody chłodnie, które stoją przed Pana zakładem, pojechałyby na zachód?
Wszystkie są samochodami specjalistycznymi do przewozu mięsa na dłuższych trasach. I pewnie wszystkie w kierunku Berlina nie pojechałyby, ale 2-3 na pewno wyjeżdżałyby codziennie. Któregoś dnia celnicy niemieccy zdenerwowali się i spytali mojego kierowcę: "To teraz co dzień będziecie jeździć?" A kierowca odpowiedział: "Nie wiem, czy co dzień. Ale rzeczywiście, coraz więcej jeździmy za granicę". Widzę wyraźnie, że oni obawiają się polskiej konkurencji.
Dlaczego ta nasza żywność tak smakuje Niemcom, Włochom, Belgom?
Nadal jest postrzegana jako żywność ekologiczna, dlatego poszukują jej konsumenci i na zachodzie, i u nas. Na przykład kiełbasa krakowska sucha pod względem koncentracji białka i zawartości przypraw to wyrób bezkonkurencyjny, który - jak na razie - na zachodzie nie ma swojego odpowiednika. Do tradycyjnych produktów, a takim jest właśnie krakowska, nie wolno stosować żadnych "ulepszaczy". I musimy polskiego rolnika utwierdzić w przekonaniu, że nawet jeśli hoduje 100 sztuk świń rocznie metodą tradycyjną i z rachunku wynika, że może z tego żyć, powinien to robić. W naszych zakładach jest nie do pomyślenia, by ktoś stosował gotowe mieszanki przypraw, które nie wiadomo, co zawierają. Przyprawy dobieramy i mieszamy sami. Tylko dzięki temu możemy utrzymać stałą jakość.
Kogo Pan wybrał jako swojego klienta na zachodzie?
Na świecie jest mnóstwo Polaków, Słowian. Do nich właśnie skierowałem naszą promocję. Wielu z nich mówiło, że nie musiało na święta jechać do kraju po zakupy, albo że nie muszą już z kraju wracać obładowani, bo zaopatrują się w moich sklepach. Tak jest w Brukseli, Wiedniu, Berlinie, Sztokholmie i Rzymie. Do naszych berlińskich delikatesów przychodzą już Niemcy. Szukają kiełbas: śląskiej, krakowskiej, tradycyjnej wiejskiej szynki. Nawet pytają o serdelki. Skarżą się, że ich bockwursty, jagdwursty i wszystkie inne naszpikowane są chemią. W Polsce nie wolno stosować fosforanów, które zwiększają wydajność, gdyż wiążą wodę, ale jednocześnie powodują wydalanie wapnia z organizmu. Jestem przekonany, że możemy wejść na rynki Unii Europejskiej z dużą produkcją żywności. Musimy więc za wszelką cenę utrzymać naszą opinię producenta bezpiecznej żywności. Wdzięczny jestem naszym ambasadorom, zwłaszcza przedstawicielowi Polski w Brukseli, że pomagają mi w tej promocji. Dzięki ich pomocy przekonuję potencjalnych konsumentów, że ta Polska może nie ma do zaproponowania mercedesów, ale dobrą żywność z pewnością.
Czy Pana zdaniem szansę ma tylko mięso i jego przetwory?
Żeby pani wiedziała, jak smakuje za granicą polski twaróg! A polska śmietana - kwaśna, kremowa, pachnąca, prawie majonezowa w konsystencji! Wiem, że nie przekonam do polskich produktów tych, którzy przyzwyczaili się do jedzenia pizzy, hamburgerów, mielonego kurczaka. Ale pozostałych - czemu nie?
Kilka tygodni temu rozmawiałam z ministrem rolnictwa Francji. Zachęcał Polaków, by zastrzegli jak najwięcej towarów, jako pochodzących z konkretnego regionu - aby uniemożliwić podróbki. Czy nie myślał Pan, by starać się o zastrzeżenie krakowskiej?
Musimy to zrobić. I pracujemy nad tym. Mój kabanos jest już chroniony zgłoszeniem patentowym, tak samo jak krakowska. Łącznie przyjęto zgłoszenia na cztery produkty. Pracujemy intensywnie nad następnymi. Zaczęliśmy także przygotowywać produkcję wędlin dojrzewających - jak kiedyś - w kominach. Nasza surowa polska długo dojrzewająca zdobyła w ubiegłym tygodniu nagrodę na Polagrze.
Zależy nam więc, by teraz zrobić to naprawdę profesjonalnie. I wiem, że na to będzie zapotrzebowanie. Dotychczas naszą specjalizacją były trwałe i półtrwałe kiełbasy - na tych kiełbasach można naprawdę zdobyć konsumentów w Unii Europejskiej. Niech pani złamie naszego kabanosa. Słyszy pani ten trzask? Gdyby był nafaszerowany fosforanami, nigdy by nie wysechł - jak powinien. To czyste mięso odwodnione i naturalne przyprawy, odrobina tłuszczu - nic więcej.
A jak Pana zdaniem uchronić jakość - by kabanos łamał się z odpowiednim trzaskiem, a krakowska po przekrojeniu zawierała duże kawałki mięsa i pachniała przyprawami?
Niestety, Polacy sami degradują polską jakość, zgadzając się na zamówienia wielkich sieci, które mówią: "Nas nie interesuje najwyższa jakość. Dajcie nam krakowską po 13 złotych za kilogram". I niektórzy producenci zgadzają się na to, właśnie degradując jakość. Krakowska występuje już w kilkunastu gatunkach. To niedopuszczalne. Krakowska musi być twarda, sucha. Bo to jest jedyna polska trwała kiełbasa. Jeśli zdegradujemy nasze wyroby i jednocześnie otworzymy granice, wtedy rzeczywiście będzie problem. Obiecuję, że Balcerzak na to nie pójdzie.
Co w takiej sytuacji można zrobić?
Przepisy muszą chronić polską żywność. Polska norma musi być obwarowana zastrzeżeniami, że na przykład krakowskiej suchej nie wolno produkować w innym wariancie. To samo dotyczy śląskiej, polskiej surowej, wiejskiej szynki.
Rozmawiał Pan już z kimś na ten temat?
Z Instytutem Przemysłu Mięsnego i Tłuszczowego, który jest za to odpowiedzialny. Niestety, polskie prawo jest tak ułomne, że nie chroni tego, z czym naprawdę możemy zawojować inne rynki. Krakowską suchą próbują już produkować na zachodzie. Byłem w Austrii, w zakładzie, który kosztował 50 mln dolarów i dziennie produkuje 50 ton wyrobów, a wytwarza według austriackiej tradycji. Rzuciłem okiem na jedną z etykiet. I co widzę: żywiecka polska. Uspokoiłem się, kiedy zorientowałem się, że to nie to samo. Proces produkcji jest zupełnie inny. Wyroby wyglądają pięknie, są równiutkie, ale w smaku już nie to. Jeśli więc utrzymamy tradycyjną polską jakość, nie bójmy się konkurencji.
Czy Pana zdaniem warto było wprowadzać unijne certyfikaty? Co to Panu dało?
Prestiż przedsiębiorcy i producenta, wiarygodność. W Polsce, po latach najróżniejszej konkurencji, także zaczyna się weryfikacja. Zwłaszcza po dwóch polskich przypadkach BSE, kupując mięso ludzie zaczynają się zastanawiać, czy jest ono bezpieczne, czy ma certyfikat? Wiadomo, że ludzie zaczęli jeść mniej mięsa, ale nasza firma nie zmniejszyła produkcji. Konsumenci także coraz bardziej zaczynają poszukiwać wiarygodnych źródeł zaopatrzenia. A certyfikaty? Bez tego nie mógłbym eksportować. Certyfikatów żądają u nas także Rosjanie. Bez nich niedługo żaden towar za granicę nie wyjedzie. Tymczasem setki polskich zakładów ma mniejsze koszty, bo nie przestrzega wymogów weterynaryjnych i spokojnie funkcjonuje na polskim rynku.
Czy to było bardzo kosztowne?
Bardzo. Koszty uzyskania unijnych certyfikatów to nie tylko same pieniądze, ale i proces - bardzo pracochłonny. Konieczne jest uzyskanie odpowiedniej wiedzy. Moi pracownicy musieli za granicą zdobyć licencjaty.
I to wszystko Pan finansował?
Oczywiście, bo nie mogłem sobie pozwolić, by przez jednego pracownika "spalić" warunki unijne. Proszę sobie wyobrazić: przyjeżdżają unijni inspektorzy i widzą, że któryś z pracowników postępuje niezgodnie z procedurą. To dla mnie koniec całego wysiłku. Inspektor natychmiast zabiera numer zezwolenia, a cały wysiłek i pieniądze na nic! To są ciągłe nakłady: koszty higieny, codziennego, zgodnego z przepisami mycia. Nie ma mowy, żeby codziennie nie napisać audytu. Do tego dochodzi jeszcze świadomość ludzi pracujących przy każdym stanowisku.
Jak długo trwa wprowadzanie takiego certyfikatu?
Budując zakład w Sławie w 1997 roku, już w projekcie zakładaliśmy, że będzie miał certyfikat Unii. Wychodziłem z założenia, że ten zakład musi mieć wszystkie konieczne certyfikaty.
Jaka to była kwota?
Zakład kosztował 20 milionów złotych. Nie ukrywam, że finansowałem go także z kredytów preferencyjnych. Samo dostosowanie, już w końcówce, to cztery miliony złotych. Są jeszcze koszty bieżące, od których ucieczki nie ma. Ale nie wyobrażam sobie zakładu bez tych wszystkich dokumentów. Z drugiej strony, miałem stary zakład. I spokojnie mogłem tam produkować i zarabiać duże pieniądze. Za półtora roku, kiedy dojdzie do integracji z Unią, zamknąłbym go, pojechałbym na Hawaje i odpoczywał tam jak król. Ale dla człowieka z branży to nie do przyjęcia.
To moje marzenie. Po 12 latach wolnego rynku, po latach inwestycji w kadrę, technologię, wyposażenie, po zdobyciu rynku, certyfikatów dla firmy Balcerzak - byłoby to dla naszych zakładów fantastyczne wydarzenie. Czekamy na ten dzień, w którym zacznie się wolny przepływ towarów i dojdzie do konfrontacji jakości naszych produktów z produktami z krajów Unii. Nie boję się tego. Potwierdza to nasza obecność na rynkach: niemieckim, włoskim, francuskim, belgijskim, szwedzkim. Robimy właśnie pierwsze próby eksportowania naszych towarów do Finlandii. Nie było jednak jeszcze prawdziwej i uczciwej konfrontacji. Ciągle słyszę, że będzie ogromne wsparcie eksportowe. Tymczasem tak naprawdę, producent walczący o tamten rynek jest sam.
Jakie są koszty takiej walki?
Ogromne. Od państwa otrzymuję część zwrotu kosztów udziału w zagranicznych targach. Ale jako producent twierdzę, że zdobycie certyfikatów ISO i certyfikatów upoważniających do eksportu na teren UE jest bardzo kosztowne. Wszystkie moje trzy zakłady je posiadają - rzeźnia, która ma zdolność uboju 1000 świń dziennie, zakład rozbioru i wykrawania mięsa czerwonego oraz zakład przetwórczy, który przetwarza mięso drobiowe i czerwone.
Sądzi więc Pan, że Pana firma ma szanse w tej konfrontacji?
Z całą pewnością. Nasz eksport do Unii od dwóch lat rośnie. W tym roku zapewne będzie o 50 procent większy niż w roku 2001.
I te wszystkie samochody chłodnie, które stoją przed Pana zakładem, pojechałyby na zachód?
Wszystkie są samochodami specjalistycznymi do przewozu mięsa na dłuższych trasach. I pewnie wszystkie w kierunku Berlina nie pojechałyby, ale 2-3 na pewno wyjeżdżałyby codziennie. Któregoś dnia celnicy niemieccy zdenerwowali się i spytali mojego kierowcę: "To teraz co dzień będziecie jeździć?" A kierowca odpowiedział: "Nie wiem, czy co dzień. Ale rzeczywiście, coraz więcej jeździmy za granicę". Widzę wyraźnie, że oni obawiają się polskiej konkurencji.
Dlaczego ta nasza żywność tak smakuje Niemcom, Włochom, Belgom?
Nadal jest postrzegana jako żywność ekologiczna, dlatego poszukują jej konsumenci i na zachodzie, i u nas. Na przykład kiełbasa krakowska sucha pod względem koncentracji białka i zawartości przypraw to wyrób bezkonkurencyjny, który - jak na razie - na zachodzie nie ma swojego odpowiednika. Do tradycyjnych produktów, a takim jest właśnie krakowska, nie wolno stosować żadnych "ulepszaczy". I musimy polskiego rolnika utwierdzić w przekonaniu, że nawet jeśli hoduje 100 sztuk świń rocznie metodą tradycyjną i z rachunku wynika, że może z tego żyć, powinien to robić. W naszych zakładach jest nie do pomyślenia, by ktoś stosował gotowe mieszanki przypraw, które nie wiadomo, co zawierają. Przyprawy dobieramy i mieszamy sami. Tylko dzięki temu możemy utrzymać stałą jakość.
Kogo Pan wybrał jako swojego klienta na zachodzie?
Na świecie jest mnóstwo Polaków, Słowian. Do nich właśnie skierowałem naszą promocję. Wielu z nich mówiło, że nie musiało na święta jechać do kraju po zakupy, albo że nie muszą już z kraju wracać obładowani, bo zaopatrują się w moich sklepach. Tak jest w Brukseli, Wiedniu, Berlinie, Sztokholmie i Rzymie. Do naszych berlińskich delikatesów przychodzą już Niemcy. Szukają kiełbas: śląskiej, krakowskiej, tradycyjnej wiejskiej szynki. Nawet pytają o serdelki. Skarżą się, że ich bockwursty, jagdwursty i wszystkie inne naszpikowane są chemią. W Polsce nie wolno stosować fosforanów, które zwiększają wydajność, gdyż wiążą wodę, ale jednocześnie powodują wydalanie wapnia z organizmu. Jestem przekonany, że możemy wejść na rynki Unii Europejskiej z dużą produkcją żywności. Musimy więc za wszelką cenę utrzymać naszą opinię producenta bezpiecznej żywności. Wdzięczny jestem naszym ambasadorom, zwłaszcza przedstawicielowi Polski w Brukseli, że pomagają mi w tej promocji. Dzięki ich pomocy przekonuję potencjalnych konsumentów, że ta Polska może nie ma do zaproponowania mercedesów, ale dobrą żywność z pewnością.
Czy Pana zdaniem szansę ma tylko mięso i jego przetwory?
Żeby pani wiedziała, jak smakuje za granicą polski twaróg! A polska śmietana - kwaśna, kremowa, pachnąca, prawie majonezowa w konsystencji! Wiem, że nie przekonam do polskich produktów tych, którzy przyzwyczaili się do jedzenia pizzy, hamburgerów, mielonego kurczaka. Ale pozostałych - czemu nie?
Kilka tygodni temu rozmawiałam z ministrem rolnictwa Francji. Zachęcał Polaków, by zastrzegli jak najwięcej towarów, jako pochodzących z konkretnego regionu - aby uniemożliwić podróbki. Czy nie myślał Pan, by starać się o zastrzeżenie krakowskiej?
Musimy to zrobić. I pracujemy nad tym. Mój kabanos jest już chroniony zgłoszeniem patentowym, tak samo jak krakowska. Łącznie przyjęto zgłoszenia na cztery produkty. Pracujemy intensywnie nad następnymi. Zaczęliśmy także przygotowywać produkcję wędlin dojrzewających - jak kiedyś - w kominach. Nasza surowa polska długo dojrzewająca zdobyła w ubiegłym tygodniu nagrodę na Polagrze.
Zależy nam więc, by teraz zrobić to naprawdę profesjonalnie. I wiem, że na to będzie zapotrzebowanie. Dotychczas naszą specjalizacją były trwałe i półtrwałe kiełbasy - na tych kiełbasach można naprawdę zdobyć konsumentów w Unii Europejskiej. Niech pani złamie naszego kabanosa. Słyszy pani ten trzask? Gdyby był nafaszerowany fosforanami, nigdy by nie wysechł - jak powinien. To czyste mięso odwodnione i naturalne przyprawy, odrobina tłuszczu - nic więcej.
A jak Pana zdaniem uchronić jakość - by kabanos łamał się z odpowiednim trzaskiem, a krakowska po przekrojeniu zawierała duże kawałki mięsa i pachniała przyprawami?
Niestety, Polacy sami degradują polską jakość, zgadzając się na zamówienia wielkich sieci, które mówią: "Nas nie interesuje najwyższa jakość. Dajcie nam krakowską po 13 złotych za kilogram". I niektórzy producenci zgadzają się na to, właśnie degradując jakość. Krakowska występuje już w kilkunastu gatunkach. To niedopuszczalne. Krakowska musi być twarda, sucha. Bo to jest jedyna polska trwała kiełbasa. Jeśli zdegradujemy nasze wyroby i jednocześnie otworzymy granice, wtedy rzeczywiście będzie problem. Obiecuję, że Balcerzak na to nie pójdzie.
Co w takiej sytuacji można zrobić?
Przepisy muszą chronić polską żywność. Polska norma musi być obwarowana zastrzeżeniami, że na przykład krakowskiej suchej nie wolno produkować w innym wariancie. To samo dotyczy śląskiej, polskiej surowej, wiejskiej szynki.
Rozmawiał Pan już z kimś na ten temat?
Z Instytutem Przemysłu Mięsnego i Tłuszczowego, który jest za to odpowiedzialny. Niestety, polskie prawo jest tak ułomne, że nie chroni tego, z czym naprawdę możemy zawojować inne rynki. Krakowską suchą próbują już produkować na zachodzie. Byłem w Austrii, w zakładzie, który kosztował 50 mln dolarów i dziennie produkuje 50 ton wyrobów, a wytwarza według austriackiej tradycji. Rzuciłem okiem na jedną z etykiet. I co widzę: żywiecka polska. Uspokoiłem się, kiedy zorientowałem się, że to nie to samo. Proces produkcji jest zupełnie inny. Wyroby wyglądają pięknie, są równiutkie, ale w smaku już nie to. Jeśli więc utrzymamy tradycyjną polską jakość, nie bójmy się konkurencji.
Czy Pana zdaniem warto było wprowadzać unijne certyfikaty? Co to Panu dało?
Prestiż przedsiębiorcy i producenta, wiarygodność. W Polsce, po latach najróżniejszej konkurencji, także zaczyna się weryfikacja. Zwłaszcza po dwóch polskich przypadkach BSE, kupując mięso ludzie zaczynają się zastanawiać, czy jest ono bezpieczne, czy ma certyfikat? Wiadomo, że ludzie zaczęli jeść mniej mięsa, ale nasza firma nie zmniejszyła produkcji. Konsumenci także coraz bardziej zaczynają poszukiwać wiarygodnych źródeł zaopatrzenia. A certyfikaty? Bez tego nie mógłbym eksportować. Certyfikatów żądają u nas także Rosjanie. Bez nich niedługo żaden towar za granicę nie wyjedzie. Tymczasem setki polskich zakładów ma mniejsze koszty, bo nie przestrzega wymogów weterynaryjnych i spokojnie funkcjonuje na polskim rynku.
Czy to było bardzo kosztowne?
Bardzo. Koszty uzyskania unijnych certyfikatów to nie tylko same pieniądze, ale i proces - bardzo pracochłonny. Konieczne jest uzyskanie odpowiedniej wiedzy. Moi pracownicy musieli za granicą zdobyć licencjaty.
I to wszystko Pan finansował?
Oczywiście, bo nie mogłem sobie pozwolić, by przez jednego pracownika "spalić" warunki unijne. Proszę sobie wyobrazić: przyjeżdżają unijni inspektorzy i widzą, że któryś z pracowników postępuje niezgodnie z procedurą. To dla mnie koniec całego wysiłku. Inspektor natychmiast zabiera numer zezwolenia, a cały wysiłek i pieniądze na nic! To są ciągłe nakłady: koszty higieny, codziennego, zgodnego z przepisami mycia. Nie ma mowy, żeby codziennie nie napisać audytu. Do tego dochodzi jeszcze świadomość ludzi pracujących przy każdym stanowisku.
Jak długo trwa wprowadzanie takiego certyfikatu?
Budując zakład w Sławie w 1997 roku, już w projekcie zakładaliśmy, że będzie miał certyfikat Unii. Wychodziłem z założenia, że ten zakład musi mieć wszystkie konieczne certyfikaty.
Jaka to była kwota?
Zakład kosztował 20 milionów złotych. Nie ukrywam, że finansowałem go także z kredytów preferencyjnych. Samo dostosowanie, już w końcówce, to cztery miliony złotych. Są jeszcze koszty bieżące, od których ucieczki nie ma. Ale nie wyobrażam sobie zakładu bez tych wszystkich dokumentów. Z drugiej strony, miałem stary zakład. I spokojnie mogłem tam produkować i zarabiać duże pieniądze. Za półtora roku, kiedy dojdzie do integracji z Unią, zamknąłbym go, pojechałbym na Hawaje i odpoczywał tam jak król. Ale dla człowieka z branży to nie do przyjęcia.
Źródło: Rzeczpospolita